poniedziałek, 30 grudnia 2013

Taste Hungary, czyli jak chodzić po Budapeszcie jedząc

Jest dziesiąta rano. Własnie wlałam w siebie kieliszek Unicum - węgierski digestiv, który pamiętam głownie jako pierwszy alkohol, który uczynił mego ojca pijanym (przepiękna historia o upijających się braterskich narodach). Obok mnie stoi Virag - prześliczna, krągła i temperamentna przewodniczka z Taste Hungary, której imię zapamiętałam dzięki karkołomnym procesom myślowym. Virag to po węgiersku kwiatek (jej siostry, z tego co pamiętam, również mają kwiatowe imiona Róża i Jaśmina...) a pamiętam dlatego, że Leopold Bloom nazywał się kiedyś Virag, ale postanowił zmienić nazwisko... - wyświetla mi się na pękatym szkle, które mieści nową, stuningowaną wersję dumy rodziny Zwack: niezawodne panaceum na wszystkie bóle, a przynajmniej te, które miał Józef II, wyprodukowane mieszanki czterdziestu ziół z równiny Panońskiej ale wzbogacone aromatem śliwki ( cały duch narodu węgierskiego znajduje się w tej reklamie tej nowej wersji, waro zobaczyć na YT). Tak rozpoczyna się mój kulinarny spacer po Budapeszcie. 

Jestem na piętrze wielkiej budapesztańskiej hali targowej -Vásárcsarnok - przy barze oprócz nas stare baciary piją już pewnie od rana, ale elegancko: przy kartach i szachach. Kiedy znudzi im się granie tu, pewnie pójdą na szachy do łaźni - w niektórych z nich stoliki do szachów podtopione są w wodzie. Na razie jednak są zachwyceni naszym towarzystwem, więc szybko uciekamy w stronę pięterkowych stoisk z jedzeniem.




To nic, ze jest dopiero dziesiąta. Przy stolikach z widokiem na stoiska targowe można już zjeść zapiekanki, gołąbki i własnie langose. O cokolwiek nie spytam Virag - wie: opowiada jak to przyrządzała babcia, jak mama i jak to robią inni. Zna składniki i czas przygotowywania. W kompleksy wpadam, gdy dowiaduję się, że ma dopiero dwadzieścia cztery lata i studiuje w Budapeszcie winiarstwo. Z takiego stanu może człowieka wybić tylko coś tłustego, kalorycznego i z serem żółtym. 


Langos. Słona magdalenka tych, którzy wakacje spędzali nad Balatonem. Smażony placek (znana jest tez wersja pieczona - langose powstawały bowiem z pozostałości ciasta, np. chlebowego, które się smażyło lub piekło obłożone  - jak pizzę rozmaitymi dodatkami) z czosnkiem, se śmietaną z serem - z jednym z tych składników lub najlepiej WSZYSTKIMI NARAZ. 


Przy stoliku obok starsza pani je podobną wersję popijając (jest 10:15) grzanym winem. Dalej trzy hipsterki - na oko Brooklyn, po pewnym czasie się okaże że są z Łodzi - wtrząchają nowe wersje langosy, takie na które Vigrag patrzy z obrzydzeniem. - Teraz nie tylko robią je z "posypkami", potrafią zrobić langos nawet z nutellą - mówi ze zgrozą. 


Ku mojemu zdumieniu langos to początek wielkiego obżarstwa. Idziemy na tyły hali, gdzie sprzedaje się sery - od ekologicznych rolników, miejscowe, z żadnymi tam udziwnieniami, lecz z pieruszką, koprem lub cebulą.  


Virag jest przygotowana na tasting: w torebce ma ściereczkę, deseczkę, nóż i serwetki oraz widelce. Objadamy się owczymi serami a na koniec dostaję luksusową wersję Turo Rudi, mojego ukochanego batonika z dzieciństwa, na który teraz poluję w Warszawie w Instytucie Węgierskim. Kiedyś podobne - twaróg oblany czekoladą - można było dostać też w Polsce, ale chyba nie zasmakował. Oryginalne Turo Rudi, w opakowaniu w czerwone kropki, które tak jak receptura nie zmieniło się od 1968 roku kupuje mi zawsze z miłością moja siostra Kinga. To, które widać na zdjęciu ma bardziej szlachetną czekoladę i gładszy twarożek. Ja oczywiście wolę "moje". 


Po serach (miałam problem z przełknięciem ostatnich kęsów langosa, teraz modlę się o trochę herbaty lub sznapsa, choć ten ostatni nadal szumi mi w głowie...) przychodzi czas na szybki spacer po podziemiach hali, gdzie znajdziemy dziczyznę i ryby oraz np. piękne kiszonki, którymi Węgrzy bawią się nie tylko nadziewając jedne drugimi (no błagam was, papryka nadziewana kapustą?) ale też robiąc z nich bałwanki, buźki, chmurki...


Pikle jemy do wędlin: fantastycznego ozora, którego boją się Amerykańscy turyści, salami z koniny, klasycznego Pick'a i paprykową. Obok od nosa do ogona i propozycje steków... No i foie gras, jeśli jeszcze nie wiecie, to wam powiem: większość fłagry, którą jedzą Francuzi pochodzi z Węgier...





To teraz tak: gdybyście kiedykolwiek chcieli kupić na Węgrzech dobra paprykę, najlepsza jest ta:


Kiedy wychodzimy z hali targowej - ulubionego zakupowego miejsca mojej ciotki, która przekonuje mnie, ze naprawdę jest tu taniej niż na innych stoiskach w mieście - czuję, że mój żołądek jęczy z ulgi. Niestety, po drodze jest Rózsavölgyi Csokoládé - sklep z jednymi z najlepszych czekoladek na świecie, gdzie od razu zakochuję się w tych z grzybami (borowiki i czekolada to hit!). A potem się okazuje, ze idziemy na obiad. Jest prawie 12:00. 

Jesteśmy u Rzeźnika: to mały bar, gdzie zjada się obiad (najlepiej własnie w południe) na szybko i czasem stojąc, ale za ladą macie do wyboru tradycyjne, treściwe jedzenie. Virag wpada w fazę wypasania: przynosi mi kaszankę, wątrobiankę, kiełbasę paprykową, udko gęsie (baaardzo węgierskie) do tego czerwoną kapustę, świeży chrzan, dobry chleb i mieszankę ziemniaków z paprykową kiełbasą oraz papryką - najprostsze z węgierskich dań. 



Kiedy patrzę na nią z wyrazem twarzy "Are you fucking kidding me?" zabiera się do jedzenia. I mówi, ze następne będą torty. Kaszanka i wątrobianka są super, ale największą radość sprawia mi prostota ziemniaków i przepyszna kapusta. Modlę się nad niż, żeby cukiernia z zapowiedzianym deserem był po drugiej stronie rzeki...
Nie jest.  


W August robi się ciastka od 1870 roku. Wnętrze przypomina wiedeńskie kawiarnie, jednak - moim zdaniem - węgierskie ciastka są lepsze od wiedeńskich. Nie mam na myśli tylko Dobosza, lecz nawet proste makowe rolady z kremem i owocami, czy ciastka urodzinowe kraju (co roku cukiernicy wymyślają coś innego, orgie z kremu, biszkoptów, kasztanów, karmelu, maku...) lub pierwszy świadomie bezglutenowy tort na świecie: Esterhasy - zrobiony tylko z migdałów po to, żeby nie zaszkodzić uczulonemu na mąkę monarsze... 



A teraz poznajcie Virag (jej kości policzkowe i dekolt): charyzmatyczną, silną, mądrą, kształtną, seksowną wypasaczkę, specjalistkę od węgierskich win. Bo na koniec Virag - tu pokazująca mi mapę winiarską Węgier postanowiła mi zrobić wine tasting



Była 14:00. Nasza podróż zajęła cztery godziny. A ja czułam, ze chyba czegoś mi brakuje... 

Dlatego poszłam z moją siostrą Kingą do Central Kavehaz - przepięknego podpimpowanego baru w starym stylu, z literackimi tradycjami. Wnetrze wyglądało jaik z Nowego Jorku wymieszanego z Wiedniem, przy stoliku obok profesor rozmawiał z zakochaną w nim studentką o Dostojewskim, a my wtrąbiłyśmy ciastko z musem z kasztanów. Taste Hungary ma w swojej ofercie miedzy innymi wycieczkę po takich literackich kawiarniach Budapesztu - nie wiem czy bym to przeżyła... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz